Magda Szcześniak i Karol Radziszewski

W Kisielandzie

Esej Magdy Szcześniak z pracami Karola Radziszewskiego oraz głosami Agaty Zborowskiej i Łukasza Knapa.

 

Punktem wyjścia do eseju jest znajomość i współpraca Karola Radziszewskiego z Ryszardem Kisielem, aktywistą, wydawcą pierwszego polskiego gejowskiego zina „Filo” oraz twórcą przebieranych sesji zdjęciowych.

Wprowadzenie

W Kisielandzie to esej wizualny – wynik współpracy Magdy Szcześniak i Karola Radziszewskiego, badaczki i artysty, oraz zaproszonych przez nich autorów. Esej jest zatem efektem częściowego porzucenia słowa na rzecz obrazu, pisania na rzecz montowania przedstawień. Przesunięcia akcentów są próbą wypracowania nowego (choć z pewnością nie wyłącznego) sposobu przedstawiania historii nienormatywnych tożsamości. Punktem wyjścia do eseju jest znajomość i współpraca Karola Radziszewskiego z Ryszardem Kisielem, aktywistą, wydawcą pierwszego polskiego gejowskiego zina „Filo” oraz twórcą przebieranych sesji zdjęciowych. W jej wyniku powstał film Kisieland, performatywny dokument prezentujący „żywe archiwum” gdańskiego aktywisty. Podążając za nielinearną strukturą opowiadania zaproponowaną przez Radziszewskiego w filmie, także w eseju wizualnym proponujemy czytelniczkom i widzom samodzielny wybór ścieżki odbioru.

O pisaniu historii nienormatywności seksualnej

Każda próba historii nienormatywności seksualnej musi zmierzyć się z terminologią określającą tożsamość badanych podmiotów. Akt nazwania tego, czyją historię będziemy badać – homoseksualistów/tek, gejów, lesbijek, pedałów, zboczeńców, osób o nienormatywnej tożsamości seksualnej – niesie ze sobą konsekwencje wykraczające poza styl oraz elegancję języka. Decydując się na jeden (lub kilka) z terminów, w istotny sposób zakreślamy pole badawcze oraz wybieramy tożsamościową soczewkę, przez którą spoglądać będziemy na analizowane materiały.John Boswell, Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność. Geje i lesbijki w Europie Zachodniej od początku ery chrześcijańskiej do XIV wieku, przeł. J. Krzyszpień, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2006.

Prowadzone od końca lat siedemdziesiątych XX wieku badania nad historią homoseksualności opierały się na założeniu, że istnieje względnie stała, transhistoryczna tożsamość homoseksualna, możliwa do uchwycenia i wytropienia, pozwalająca na rozpisanie linearnej genealogii losów mniejszości seksualnych. Cele uprawiania tak zdefiniowanej historiografii determinowane są rzecz jasna także przez potrzeby polityczne (w szerokim rozumieniu tego słowa). Zarówno podkreślanie istnienia gejów i lesbijek „od niepamiętnych czasów”, jak i wskazanie na stopniową poprawę „ich” losu wraz z „rozwojem cywilizacji”, zmierzającej ku pełnej emancypacji w (niedalekiej) przyszłości, miało istotny wymiar polityczny. Założenia tej odmiany historiografii nienormatywnych zachowań i relacji seksualnych bodaj najlepiej oddaje długi tytuł niedawno przetłumaczonej na język polski książki Johna Boswella z 1980 roku: Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność: geje i lesbijki w Europie Zachodniej od początku ery chrześcijańskiej do XIV wieku; widoczne są również w tomie Geje i lesbijki. Życie i kultura opisującym „ewolucję tożsamości gejowsko-lesbijskiej, od starożytnej Grecji i Rzymu aż po czasy współczesne”.Cytat z okładki. Por. Geje i lesbijki. Życie i kultura, red. R. Aldrich, przeł. P. Nowakowski, Universitas, Kraków 2009.

W normatywnych badaniach historii nienormatywnych zachowań i relacji seksualnych popełniane są zatem zwykle klasyczne błędy „naiwnej” historiografii i antropologii, z których najpoważniejszym bodaj jest błąd anachronizmu – wykorzystywania pojęć, kategorii i struktur ukształtowanych w epoce innej niż opisywana. Jeżeli przyjmiemy za Michelem Foucaultem, że homoseksualista jako szczególna i odrębna tożsamość rodzi się w dyskursie medyczno-prawnym w XIX wieku, to stosowanie tej kategorii w stosunku do początku ery chrześcijańskiej wydaje się niezgodne z rzeczywistością kulturową Imperium Rzymskiego. Zagrożenia wynikające z takiego zabiegu są wielorakie – jednym z nich jest z pewnością pominięcie lub zawłaszczenie całej gamy pośrednich, bądź też całkowicie odmiennych, jednopłciowych relacji seksualnych i emocjonalnych, charakterystycznych dla każdego momentu historycznego czy kręgu kulturowego. Interpretowanie wszystkich jednopłciowych relacji jako przejawów represjonowanego homoseksualizmu umożliwia jednak zbudowanie linearnej opowieści o, nierzadko heroicznych, przodkach współcześnie żyjących gejów i lesbijek. Wiara w „transhistoryczną esencję homoseksualizmu”Eve Kosofsky Sedgwick, Epistemology of the Closet, University of California Press, Berkeley–Los Angeles 1990, s. 44. utrwala także tożsamości seksualne istniejące współcześnie. Konflikt pomiędzy „esencjalistami” a „konstruktywistami” w badaniach nad tożsamością seksualną (obecny w całej humanistyce) rozgrywał się więc również w odniesieniu do przeszłości.

Budowanie ewolucyjnej narracji miało na celu udowodnienie trwałości tożsamości homoseksualnej zarówno na przestrzeni wieków, jak i współcześnie. Problematyczność opisywanych narracji polega jednak nie tylko na rzutowaniu współczesnej kategorii w przeszłość, lecz być może na normatywnym charakterze samej narracji historycznej – jej przyczynowo-skutkowej konstrukcji, która, mówiąc wprost, nadaje jej rys heteronormatywny, opiera się bowiem na produktywności i reprodukcji. Jak pisze amerykańska teoretyczka queer Elizabeth Freeman, wykładając ukuty przez siebie termin chrononormatywności:

W posiadanie życia wpisana jest umiejętność ujmowania go w narrację […] powieściową: jako zorganizowanego wokół wydarzeń, zorientowanego na cele, intencjonalnego i kulminującego w chwilach oświecenia lub wielkich przełomach. Logika produktywnego czasu staje się w tym porządku logiką powtarzalnego systemu przyczynowo-skutkowego: przeszłość wydaje się bezużyteczna, o ile nie przewiduje przyszłości i nie staje się dla niej tworzywem [podkr. – msz].Elizabeth Freeman, Time Binds. Queer Temporalities and Queer Histories, Duke University Press, Durham 2010, s. 5.

Heteronormatywna jest więc nie tylko kategoria homoseksualizmu (zdefiniowana zawsze w opozycji do bardziej powszechnego heteroseksualizmu), lecz sam porządek opowiadania historii za pomocą produktywnej osi czasowej i związanych z nią założeń: o dziedziczeniu (przejmowaniu, wynikaniu, przekazywaniu), podporządkowanej mu reprodukcji (przywołującej porządek biologiczny, paradoksalny w przypadku relacji jednopłciowych) oraz integralnie z tymi założeniami związanym przeświadczeniu o wspólnej istocie.

Jak więc pisać historię nienormatywnych seksualności? Jak squeerować historiografię – tę opartą na logice ciągłości, reprodukcji, wierze w postęp – tak, by o nienormatywności nie opowiadała normatywnie? Jak badać istnienie mniejszości seksualnych bez powtarzania języka i obrazów przemocy (nawet słowo nienormatywność budzi wątpliwości)? Jak ujmować tworzone przez przedstawicieli mniejszości relacje, by nie popadać w patetyczny lament nad represjonowaną seksualnością? Jak równocześnie mówić o bolesnych momentach, by nie ulegać mitologizującej sile narracji historycznej? Być może wyjściem jest przetrącenie linearnej narracji badań, skupienie się raczej na pokazywaniu i opisywaniu historii cząstkowych, fragmentarycznych, przegiętych? Być może innym rozwiązaniem jest rozpoczęcie poszukiwań poza ścisłymi regułami pisania historiografii, wykonanie ruchu podobnego do tego, na który zdecydowali się badacze traumy, a więc skorzystanie z rozwiązań proponowanych przez sztukę?

Czym mogłaby być historiografia queer (w Polsce)? Tezy

  • Historiografia queer nie poszukuje linearnych i całościowych opowieści o stałej tożsamości homoseksualnej.
  • Historiografia queer bierze pod uwagę również historie cząstkowe, fragmentaryczne
  • Historiografia queer stara się oddać wielość i niejednorodność afektywnych doświadczeń podmiotów queer – wspomnienia bolesne i wstydliwe powinny w niej zajmować taką samą pozycję, jak opowieści radosne i heroiczne.
  • Historiografia queer nawiązuje kontakty z nienormatywnymi podmiotami z przeszłości; kontakt ten nie może się jednak ograniczać do pozytywnych uczuć dumy i wzruszenia, lecz musi pozostawać otwarty na uczucia zmieszania, zawstydzenia, trudnego współbycia w historii.
  • Historiografia queer ingeruje w linearną i opartą na dumie narrację szerszej wspólnoty – queerujmy więc dumne wspomnienia opozycjonistów i opozycjonistek PRL, szukajmy homowrażliwości w przygodach powstańców warszawskich, ale również wytwarzajmy nowe queerowe figury historyczne.

Interpretacja

Uważnie przyglądając się makiecie „Filo”, dostrzeżemy kontury każdej pojedynczej naklejki z Kaczorem Donaldem. Być może Ryszard Kisiel skrupulatnie wykrajał litery tak, by zmieściły się na małej przestrzeni pomiędzy ręcznie wykreślonym napisem „UWAGA! BAW SIĘ BEZPIECZNIE” a napisanym na maszynie do pisania żartem o „adidasach”. A może kolejność była dokładnie odwrotna. Innym elementem widocznym na makiecie, a znikającym na dystrybuowanych pocztą kserokopiach gazetki, jest żywa kolorystyka naklejek z Donaldem – żółte litery, pomarańczowy dziób, charakterystyczna niebieska czapeczka i czerwona kokardka.

Kontury i kolory makiety, gazetowe szwy, niewidoczne w ostatecznym stadium, uświadamiają charakter pracy redaktorskiej wykonywanej przez Kisiela i jego współpracowników, polegającej na wyklejaniu różnorodnych (zarówno pod względem treści, jak i formy) elementów na powierzchni o formacie A5. Materialność makiet – traktowanych tu jako źródła polskiej historii queer – pozwala na lepsze zrozumienie istoty gejowskiej gazetki w erze przed-emancypacyjnej. Celem wychodzącego od 1986 roku „gejowskiego biuletynu kulturalnego” „Filo” było zbieranie rozproszonych świadectw dotyczących życia gejowskiego w PRL i montowanie ich w celu wytworzenia gejowskiej sfery przeciwpublicznej. „Filo” składa się więc z notek na temat wątków homoerotycznych w ogólnie dostępnych tekstach kultury (np. filmach pokazywanych w państwowej telewizji czy obecnych na rynku książek), informacji o miejscach spotkań i lokali przyjaznych osobom o nienormatywnej tożsamości seksualnej, doniesień prasowych (krajowych i międzynarodowych) na temat homoseksualizmu, artykułów autorstwa członków redakcji na tematy istotne dla wspólnoty (np. na temat pornografii czy słowa „gej”), informatorów dotyczących rozwoju epidemii AIDS w Polsce i Europie, poradników (od odpowiedzi na pytanie „Jak usunąć plamy spermy z odzieży” po – dominujące w piśmie – porady dotyczących bezpiecznego seksu), żartów, rysunków członków redakcji oraz grafik przedrukowywanych (np. z albumu ilustracji Aubreya Beardsleya). Każdy numer gazetki liczył zaledwie kilkanaście stron i ukazywał się w mniej niż stu egzemplarzach (limit, który pozwalał w świetle ówczesnych przepisów ominąć cenzurę).

Podczas gdy makiety demonstrują podstawowy dla gazety gest montażu materiałów pochodzących z różnych źródeł, to używany przez członków redakcji język sygnalizuje istnienie zbiorowości opartej na wspólnym poczuciu humoru, gustach i wrażliwości. „Filo” z pewnością pełni informacyjną funkcję biuletynu, jednak sposób przekazywania informacji ma niewiele wspólnego z suchym stylem charakterystycznym dla tej formuły – sprośne żarty mieszają się z poważnymi zaleceniami, obsceniczny język obrazowo opisuje dzieła sztuki, całość zaś okraszona jest wtykanymi pomiędzy kolumny słabymi dowcipami („– Cześć mam prawdziwe adidasy! – O Boże, to Ty umrzesz! – Głupi, to tylko buty!”). I choć z pewnością obdarzony niezwykle ciętym językiem i pikantnym poczuciem humoru redaktor naczelny nadawał ton magazynowi, można również przypuszczać, że Kisiel czerpał ze zwrotów, żartów oraz nazw używanych wśród polskich ciot, pedałów, gejów.

Z drugiej strony język często staje się w „Filo” przyczyną sporów i negocjacji, jak w przypadku wysyłanych do redakcji próśb czytelników o zaprzestanie używania „słów pornograficznych”. Na skargi redakcja odpowiadała następująco:

[…] zawarte w naszych numerach słowa są być może wulgarne, ale nie pornograficzne i słowa te w innych środkach masowego przekazu ukazują się normalnie. Szczególnie wtedy, gdy mają odzwierciedlać język potoczny, którym mówi jakaś grupa społeczna albo wtedy, gdy jest niezbędnym podkreślenie dosadności jakiegoś cytatu lub dowcipu.„Filo” 1987, nr 5–6, s. 2.

Argumenty stylistyczno-retoryczne uzupełniają jednak również uwagi na temat różnorodności czytelników pisma:

Niedawno jeden z naszych czytelników proponował zamieszczenie w pisemku dla uatrakcyjnienia naszych wydawnictw właśnie rysunków pornograficznych […]. Jak więc widzicie różne są gusta i nie sposób wszystkich zadowolić.Ibidem.

Inna ważna z perspektywy środowiska dyskusja dotycząca języka związana była z wyborem terminu określającego męską seksualność uznawaną za nienormatywną. Choć w podtytule „Filo” pojawia się spolszczona wersja angielskiego terminu gay, w tekstach autorzy często używają bardziej potocznych określeń, takich jako „homo”, „pedał”, „ciotka”, „koleżanka”, „kolega” i „przyjaciel”. Ich użycie zależy od kontekstu: retorycznego, stylistycznego, gatunkowego i tematycznego. I tak na przykład słowa „kolega” oraz „przyjaciel” pojawiają się jako eufemistyczne zamienniki słowa „kochanek”, lub też jako określenia sygnalizujące świadomie homospołeczną wspólnotę: jak choćby we wstępniakach redakcyjnych pisanych w formie listów do czytelników. „Drogi Kolego! Otrzymujesz do rąk już trzeci numer »Filo express«”, pisze Kisiel (pod pseudonimem Blanka Kuśka), by w dalszej części wstępu wytłumaczyć znaczenie tytułu pisma, pochodzącego od greckiego słowa „przyjaciel”. Prześledzenie określeń przywoływanych zamiennie z pojawiającym się dopiero słowem „gej” pozwala zauważyć mnogość i zmienność modeli nienormatywnych tożsamości.

Jak wspomina Kisiel w wywiadzie udzielonym Karolowi Radziszewskiemu, „Filo” wyewoluowało z listów pisanych do znajomych gejów, w których opisywał on pojawiające się w mediach doniesienia na temat homoseksualizmu oraz informacje na temat wydarzeń kulturalnych. Pod wieloma względami „Filo” przypomina osobistą korespondencję (np. w efekcie braku dystansu wobec czytelników), jednak decyzja o stworzeniu gazetki, nawet osobiście dystrybuowanej, doprowadziła do utworzenia namiastki nowej gejowskiej sfery publicznej. Choć członkowie redakcji „Filo” nie znali osobiście większości czytelników pisma, zwracali się do nich tak, jakby przynajmniej częściowo ich znali – jakby wiedzieli, co jest dla nich ważne, czym się będą interesować, z czego będą się śmiać. Jak pisze Michael Warner, interpretując pojęcie publiczności,

zwracanie się do publiczności lub myślenie o sobie jako o członku jakiejś publiczności oznacza bycie określonym typem osoby, zamieszkiwanie określonego świata społecznego, dysponowanie konkretnymi mediami i gatunkami, motywowanie się lokalnymi normami oraz komunikowanie się zgodnie z przyjętą ideologią językową.Michael Warner, Publics and Counterpublic, Zone Books, New York 2002, s. 10.

Gdy czytamy pierwsze numery „Filo”, staje się jednak jasne, jak niepewna i płynna jest pozycja, z której redaktorzy zwracają się do nowej publiczności. Wszystkie wymieniane przez Warnera elementy determinujące wymianę pomiędzy publicznością a zwracającym się do niej podmiotem piszącym są jeszcze negocjowane. Jako pierwszy „magazyn gejowski” „Filo” jest dokumentem procesu wytwarzania się języka gejowskiej sfery przeciwpublicznej – języka (również wizualnego) komunikowania swoich potrzeb, gustów, praw oraz pragnień. Wykształcający się dopiero język nie powstaje jednak w próżni, lecz raczej jest wynikiem negocjowania złożonych publicznych i prywatnych sposobów mówienia o homoseksualizmie. Jest zakorzeniony w codziennych praktykach polskich mężczyzn o nienormatywnej tożsamości seksualnej, w oglądanych i czytanych polskich i zagranicznych tekstach kultury oraz w normatywnym świecie późnego PRL, tym świecie, z którego Kisiel wykrada nalepki z Kaczorem Donaldem, składając je w słowo AIDS.

***

Ćwierć wieku później po napis z Kaczorów Donaldów sięga Karol Radziszewski i publikuje go na okładce magazynu „DIK Fagazine”. Artysta zmienia ułożenie liter, rozkładając poszczególne naklejki na planie pionowego półkola. Okładka utrzymana jest w tonacji biało-szarej, w zgodzie z estetyką zinów, reprodukowanych na prostych maszynach kserograficznych. Ósmy numer „DIKa”, zatytułowany Before ’89, wypełniają świadectwa żywej kultury pedalskiej bloku wschodniego. To zbiór rozmów między redaktorami magazynu a mężczyznami, w większości wymienionymi z imienia i nazwiska, o ich życiu (z naciskiem na życie seksualne) w krajach realnego socjalizmu Europy Środkowo-Wschodniej. Numer zaburza narrację linearnego rozwoju i postępu między innymi dzięki ciągłemu zwracaniu uwagi na zanikające po 1989 roku elementy życia „gejowskiego”. We wspomnieniach powracają na przykład rozsiane po miastach pikiety, w których można było zażyć anonimowego seksu w miejscu publicznym, zaskakuje też mnogość przestrzeni życia gejowskiego – od prywatek, przez kawiarnie, po knajpy. Alin Florescu z Rumunii z żalem zauważa:

Dziś na Zachodzie istnieje wielki gejowski rynek, nawet język, którego się używa, jest komercyjny. Mnie wydaje się to strasznie nudne. Ale to oczywiście tylko moja opinia, gejowskie życie w tych czasach jest po prostu mniej ciekawe, wszędzie widzi się to samo.

Choć w przeciwieństwie do wielu innych elementów kultury „gejowskiej” akurat pisma kierowane do mężczyzn homoseksualnych nie zanikły (a wręcz przeciwnie – do „Filo” dołączają na początku lat dziewięćdziesiątych magazyny „Men”, „Inaczej”, „Okay”, chwilę później również „Nowy Men” i kilka innych tytułów), dla Radziszewskiego „Filo” jest szczególnie ważnym źródłem. Nie tylko dlatego, że „Filo” było pierwszym czasopismem dla nieheteroseksualnych mężczyzn, lecz również z powodu wartości i postaw zagubionych nieco po 1989 roku – w dekadach tworzenia się dojrzałego ruchu LGBT, powstawania pierwszych organizacji i stowarzyszeń – takich jak zadziorność, alternatywność, obciach, jednym słowem wrażliwość pedalska (a nie gejowska). Cechy te uwidaczniają się doskonale w przywołanym na okładce „DIKa” napisie ułożonym z naklejek z Kaczorem Donaldem. Jest on rodzajem wizualnego żartu, zabawnego przeciwakcentu dla ręcznie wykaligrafowanego ostrzeżenia („UWAGA! BAW SIĘ BEZPIECZNIE!”). To prosty, wizualnie atrakcyjny, zapadający w pamięć dowcip, nie poddający się jednak dogłębnej analizie ikonograficznej ani psychoanalitycznej. Miejsce Kaczora Donalda mógłby zapewne równie dobrze zająć inny animowany bohater. Choć – jak wiemy od Judith Halberstam – animowane zwierzęta mają szczególnie queerowy potencjał, bowiem „pozwalają na dekonstrukcję modelu ponadczasowego i naturalnego człowieczeństwa”Judith Halberstam, The Queer Art of Failure, Duke University Press, Durham 2011, s. 46., gest Kisiela należy raczej tłumaczyć chęcią urozmaicenia szaty wizualnej czasopisma oraz – co o wiele ważniejsze – rozładowania ponurej atmosfery paniki wytworzonej przez epidemię AIDS. Jest więc wyrazem wytrzymałości środowiska oraz zachęty do zabawy (niekoniecznie beztroskiej) w czasach epidemii.Cf. Douglas Crimp, How to Have Promiscuity in an Epidemic, w: idem Melancholia and Moralism. Essays on AIDS and Queer Politics, MIT Press, Cambridge–London 2002, s. 43–83.

Podróż obrazka z Kaczorami nie kończy się jednak na okładce „DIK Fagazine”. Kolejnym wcieleniem napisu są obrazy oraz tapety wykonane przez Radziszewskiego w latach 2012–2013 i prezentowane w galeriach. Artysta przywraca Kaczorom oryginalny kolor, zmieniając równocześnie ustawienie liter. Kwadratowy napis AIDS ma rzecz jasna wizualnie nawiązywać do projektów grupy General Idea, będących z kolei przewrotnym przejęciem ikonicznej pracy Roberta Indiany Love (1964). W miejsce literek składających się na słowo „miłość”, General Idea wstawiła nazwę śmiertelnej choroby kojarzonej z miłością homoseksualną. Działanie General Idea nie ograniczyło się jednak do wykorzystania sentymentalnej foremki Indiany. Imitując wirusowe rozprzestrzenianie się samej choroby, członkowie grupy wpuścili przechwycony obraz w przestrzeń publiczną. Podczas akcji Imagevirus (1989–1991) obraz „AIDS” przekraczał granice medialne oraz geograficzne – jako plakat zawisnął na ścianach i bilbordach, w nowojorskim metrze i na amsterdamskich tramwajach; został zainstalowany jako rzeźba w przestrzeni publicznej w Hamburgu, był wyświetlany na ekranach na Times Square i publikowany w czasopismach, a także powieszony i wytapetowany na ścianach galerii.

Działanie Radziszewskiego jest bezpośrednim nawiązaniem do prac General Idea, cytatem bardziej dosłownym niż pierwotne powtórzenie pracy Indiany przez kanadyjską grupę queerowych artystów. To pozornie proste powtórzenie również jednak umożliwia postawienie kilku istotnych pytań. Jeśli General Idea podważają sentymentalne i heteronormatywne ramy kultury amerykańskiej (niezależnie od zamierzeń Indiany obraz Love szybko przeistoczył się w ładne logo, towar w obiegu), to Radziszewski podważa zachodnią pamięć o wirusie HIV, wprowadza w pole widzialności wschodnioeuropejskich gejów, nie dysponujących na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych takimi narzędziami oporu jak geje zachodni.

Powrót do Kaczorów AIDS prowokuje również pytania o aktualność tematu AIDS. Czy prezentowane współcześnie obrazy z napisem AIDS są jedynie komentarzem do historii ruchu gejowskiego i historycznej już choroby, która pozbawiła życia wiele osób o nienormatywnych tożsamościach seksualnych, czy raczej należy traktować prace Radziszewskiego jako pytanie o miejsce i znaczenie choroby dziś? Jak sugeruje Jakub Janiszewski w książce Kto w Polsce ma HIV? Epidemia i jej mistyfikacje (2013), nie istnieją wiarygodne i pełne statystyki mówiące o liczbie zakażeń wirusem HIV oraz śmierci związanych z zakażeniem w Polsce.Jakub Janiszewski, Kto w Polsce ma HIV? Epidemia i jej mistyfikacje, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013.

Ułomny mechanizm zbierania danych nie pozwala bowiem oszacować, ani ile jest osób zarażonych wirusem, ani stwierdzić, w jaki sposób się zaraziły. Brak skutecznego systemu testów na obecność wirusa sprawia, że diagnozy stawia się zbyt późno, co uniemożliwia wczesne rozpoczęcie leczenia antywirusowego i ułatwia dalsze zarażenia. Zdaniem Janiszewskiego w Polsce o AIDS mówi się za mało. Czy źródło historyczne może zostać ożywione po to, by zadać pytania dotyczące teraźniejszości?

Konteksty

www.visualaids.org/

aep.lib.rochester.edu/

www.actupny.org/

www.aabronson.com/art/gi.org/works/latephoto.htm

„AIDS jest pośród nas”

Łukasz Knap

„AIDS jest pośród nas” 

HIV i AIDS w polskiej prasie gejowskiej lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku

A.I.D.S. Krąży! Więc głupstw żadnych nie rób
Strach rośnie, czasy takie nastały
Z lękiem dosiadam roweru
Ponieważ ma dwa pedały
(Wiersz uliczny, 1988)

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych narasta panika związana z epidemią AIDS w Polsce. W tym samym czasie pojawiają się postulaty stworzenia wizerunku „pozytywnej” tożsamości gejowskiej. Prawna instytucjonalizacja jednostek pożądających osób tej samej płci oraz konieczność przeciwdziałania AIDS były najważniejszymi celami tworzących się stowarzyszeń osób homoseksualnych w Polsce. Czas transformacji przynosi zmianę w społecznym rozumieniu homoseksualizmu, który z wolna zaczyna być rozumiany jako zadanie polityczne – kwestie seksu, praw mniejszości, antykoncepcji, edukacji seksualnej były kontrowersyjnymi, ale zarazem najpilniejszymi tematami debat publicznych, podszytych lękiem przed „zarazą”. Ważnym materiałem dokumentującym narodziny polskiego ruchu gejowskiego „z ducha” AIDS jest prasa gejowska wydawana nielegalnie poza oficjalnymi kanałami dystrybucji.

Akcja „Hiacynt”

Powstanie polskiej prasy gejowskiej łączy się z dramatycznym momentem w historii rodzimego środowiska gejowskiego. 15 listopada 1985 roku rozpoczęła się akcja „Hiacynt”, masowa łapanka zorganizowana przez Milicję Obywatelską we współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, w wyniku której aresztowano około 11 tysięcy osób podejrzanych o homoseksualizm lub kontakty z tym środowiskiem. Aresztowanym zakładano „Kartę homoseksualisty”, zmuszano ich też do spisania oświadczenia o treści:

Niniejszym oświadczam, że ja (imię i nazwisko), jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi.Paweł Kurpios, Poszukiwani, poszukiwane. Geje i lesbijki a rzeczywistość PRL, www.dk.uni.wroc.pl, (dostęp 20 marca 2012).

Oficjalny powód przeprowadzenia akcji „Hiacynt” to kontrola „kryminogennego” środowiska oraz walka z prostytucją; dominującym argumentem było pojawienie się w Polsce pierwszych przypadków zakażenia wirusem HIV oraz przeciwdziałanie AIDS:Pierwszy przypadek zarażenia wirusem HIV w Polsce odnotowano w 1985 roku. Do końca 1987 roku rozpoznano trzy przypadki AIDS zakończone zgonem – dwóch homoseksualistów i biseksualisty, w wieku 43, 54 i 60 lat, którzy przebywali za granicą i tam ulegli zakażeniu. „Panowało błędne przekonanie, że mając możliwie najpełniejszą kartotekę osób homoseksualnych można opanować rozprzestrzenianie się tej choroby”.Najwięcej o akcji „Hiacynt” pisał miesięcznik „Inaczej” (1999 nr 10). Na temat akcji wypowiedział się tam m.in. Waldemar Zboralski, który tak wspominał przesłuchanie: „Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska – to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Tymi pytaniami deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało”.

Akcję „Hiacynt” powtórzono w roku 1986 i 1987. Wypowiedzi osób aresztowanych oraz funkcjonariuszy odpowiedzialnych za przeprowadzenie akcji nie dają jasnego obrazu przebiegu wydarzeń, ale nie ulega wątpliwości, że łapanki paradoksalnie doprowadziły do większej konsolidacji środowiska gejowskiego. Integracja ta dokonywała się także ze względu na konieczność obrony przed oskarżeniami o rozprzestrzenienie AIDS – w latach osiemdziesiątych typowym kontekstem publikacji o homoseksualizmowi była szerząca się epidemia AIDS.Paweł Kurpios, ibidem. Wynikało to w dużej mierze z niewiedzy; o sposobach przenoszenia choroby wiedziano niewiele, o czym świadczy wypowiedź głównego inspektora sanitarnego z 1987 roku, który ogłosił, że „pochód wirusa HIV powstrzymają dobrze strzeżone granice na Odrze i Nysie, starannie kontrolowane lotnisko Okęcie i porty Wybrzeża”.Marek Kotański, Przyczółki niemożliwego, „Gazeta Wyborcza” z 2 grudnia 1996. Społeczeństwo nie ufało zapewnieniom władzy, stygmatyzując zarażonych jako „zadżumionych”, bezdomnych narkomanów czyhających ze strzykawkami na zdrowych. Barbara Pietkiewicz w reportażu dla „Polityki” tak opisuje sytuację zarażonego na prowincji:

W miasteczku, gdzie mieszka jeden z jego synów, ksiądz ogłasza z ambony: chory na Aids jest pośród nas (…) Dzieci nie chcą się już bawić z wnukami zadżumionego, krzyczą Aids i uciekają. Do ich rodziców przestają przychodzić goście. W Wolicy sąsiad odpędza psa, który pokumał się z psem Teofila Strąka: wirusy skaczą z jego sierści jak pchły. Czyjeś dzieci są chore, bo zjadły naleśnika z Aidsem.Barbara Pietkiewicz, Bilet powrotny, „Polityka” 1987, nr 16.

Niesprzyjające warunki dla zakażonych panowały również w szpitalach. W drugiej połowie lat osiemdziesiątcych w Instytucie Chorób Zakaźnych pielęgniarki przy każdym kontakcie z zakażonym zakładały długie gumowe rękawice oraz maski na twarz. W tym samym czasie w „Gazecie Przemyskiej”ukazuje się artykuł o AIDS – o tym, że przenosi się przez seks, krew, pot, ślinę i wydzieliny. Pismo „Na Przełaj” (1987, nr 7) donosiło, że popłoch wśród ludzi wywołują ulotki o AIDS na Dworcu Centralnym.

„Biuletyn”

Pionierem w zakresie informowania środowisk gejowskich o AIDS było nielegalnie wydawane pismo „Biuletyn”, wychodzące nieregularnie w latach 1985–1986.„Biuletyn” był redagowany w Wiedniu i wysyłany do Polski listownie przez Marka Jaworskiego, współpracującego z Biurem Informacyjnym na Europę Wschodnią (Eastern Europe Information Pool) przy organizacji Homosexuelle Initiative Wien (HOSI) [http://www.hosiwien.at]. Kontynuacją „Biuletynu” w niezmienionej formule był „Etap” ukazujący się w latach 1986–1987.

W jednym z pierwszych numerów AIDS nazwany został „tajemniczą, przez współczesną medycynę zupełnie nieopanowaną chorobą, która zwłaszcza w kręgach homoseksualistów przynosi dużą liczbę ofiar śmiertelnych” („Biuletyn” 1985, nr 1). Największy niepokój budził plan przypisania AIDS do grupy groźnych chorób zakaźnych w RFN: „Stąd tylko krok do nagonki na różnych niewygodnych ludzi, a i ponowne uruchomienie obozów koncentracyjnych wydaje się w tych okolicznościach dość prawdopodobne”. Oliwy do ognia dolała akcja „Hiacynt”:

Całkowicie zignorowano jednak fakt, że w klimacie strachu nikt już dobrowolnie nie zgłosi się do kliniki na przeprowadzenie testu. Osobiście też bym teraz tego odradzał, gdyż wiąże się to wyłącznie z szykanami, a z prawdziwą opieką lekarską nie ma nic wspólnego. Tak długo, póki nie pojawi się szczepionka przeciwko wirusowi AIDS, sam test niczego nie da („Biuletyn” 1986, nr 1).

„Filo”

Zdecydowanie bardziej misyjną i edukacyjną rolę przyjęła gazeta „Filo Express”. Jej redaktor Ryszard KisielRyszard Kisiel wcześniej współpracował z organizacją HOSI, pomagał w dystrybucji m.in. „Biuletynu” i „Etapu”. rozpoczął działalność wydawniczą od wydrukowania broszurki dotyczącej profilaktyki HIV/AIDS w grudniu 1985 roku.Data nieprzypadkowa, w czasie świąt było trudniej skontrolować całą korespondencję. Pierwszy numer Gejowskiego Biuletynu Kulturalnego „Filo Express”Agnieszka Szyk, Anna Urbańczyk, Tęczowa solidarność, w: Trójmiasto. Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2010, s. 226 ukazał się 3 listopada 1986 roku. Pismo było kolportowane na jednej kartce, ale ostatnie numery miały już kilkadziesiąt stron.„Filo” było wydawane nielegalnie do czerwca 1990 roku. Oficjalnie wychodziło w nakładzie 99 egzemplarzy, ale realny nakład był znacznie większy. Później pismo wychodziło legalnie i było dostępne m.in. w kioskach „Ruchu”. Pod tym tytułem, z czasem w kolorowej okładce, pismo wychodziło do 1997 roku. Później redaktorzy zdecydowali się na zmianę tytułu na „Facet”. Początkowo służyło jako kalendarium wydarzeń gejowskich w Polsce i na świecie oraz rubryka towarzyska; informacje o AIDS dotyczyły głównie publikacji książkowych i artykułów o chorobie.Na przykład: „Ukazała się broszura A. Skotnickiego AIDS w serii »Nauka dla wszystkich«. W druku W. i A. Kornaszewskich AIDS w środowisku afrykańskim. Podobno ukazała się też jakiejś dr. Zofii (tu nazwiska nie usłyszałem) AIDS, ale w serii »Omega«. Co niniejszym poleca Blanka Kuska” („Filo” 1985, nr 1, pisownia oryginalna).

Z czasem redakcja „Filo” jako pierwsza polska gazeta podjęła się zadania systematycznej edukacji czytelników w zakresie zasad bezpiecznego seksu, chociaż wydaje się, że propagowana idea, nazywana „bezpiecznym sexem”, a jeszcze częściej „safer sexem” była dla autorów gazety tak samo egzotyczna, jak jej nazwa. Pierwsze porady przybierają formę ilustracji przedstawiających dozwolone i niedozwolone formy kontaktu. W związku z niechęcią do prezerwatyw oraz brakiem rzetelnej wiedzy, propagowano masturbację (Rys. 1) i przestrzegano przed stosunkami analnymi oraz oralnymi (Rys.2) jako najbardziej niebezpiecznymi formami kontaktu. Za jedyną bezpieczną formę kontaktu seksualnego uważano monogamię (Rys. 3), propagowano też abstynencję seksualną („Tylko spacer zapewni ci relax”).

W tym czasie pojawiają się charakterystyczne dla „Filo” zalecenia, w których potoczny wulgarny język krzyżuje się z medycznym:

Dawanie dupy przy hemoroidach jest przeciwwskazane, w razie pęknięcia hemoroidu i jego krwawienia (co zresztą jest bolesne) tędy mogą wniknąć do organizmu czy to wirus AIDS czy też zarazki kiły lub innych chorób przenoszonych drogą płciową („Filo” 1986, nr 3, pisownia oryginalna).

Panika wychodzi z szafy

Świadectwem narastającej paniki związanej z AIDS i homoseksualizmem w drugiej połowie lat osiemdziesiątych jest sprawa zabójstw homoseksualisty z Krakowa z 14 lutego 1987 roku. Oskarżony tłumaczył się, że ofiara „chciała mu sprzedać AIDS” i właśnie z obawy przed zarażeniem miał go zamordować. Głośnym echem odbił się też artykuł w „Prawie i Życiu” (1988, nr 11) o grupie laborantek Zakładu Opieki Zdrowotnej w Łodzi, które odmówiły wykonania badań na HIV u studentów z zagranicy. Utrwalając mit AIDS jako „najeźdźcy z Trzeciego Świata”, Por. Susan Sontag, Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory, przeł. J. Anders, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1999, s. 149. laborantki stwierdziły, że „dobrze wiedzą, z kim mają do czynienia”, gdyż „nieraz w ich kale [tzn. studentów z Afryki, Azji i Ameryki Południowej – przyp. ŁK] znajdowały plemniki”.

Do głosu dochodziły w tym czasie pomysły izolowania zarażonych od zdrowego społeczeństwa. Stanisław Sterkowicz w artykule AIDS – co dalej? w „Prawie i Życiu” (1987, nr 18) proponował zakładanie „aidsizoriów” budowanych na wzór średniowiecznych leprozoriów, w których izolowani mieli być chorzy i nosiciele wirusa HIV.

Wszystkie te sprawy były komentowane w prasie gejowskiej, ale na ogół z dużą ostrożnością. Ze względu na nieustające nagonki oraz brak osobowości prawnej, działacze gejowscy rzadko zabierają głos w swoich sprawach. Gdy w marcu 1988 w „Polityce” (nr 12) ukazał się artykuł Niebezpieczne związki, w którym rzecznik prasowy MO uzasadnia „kryminogenność” środowiska, podając przykłady przestępstw dokonanych przez homoseksualistów w ostatnich latach, odpowiedź w „Filo” sprowadzała się do krótkiego, powściągliwego komentarza zakończonego asekuracyjnym stwierdzeniem:

Dalszą polemikę z rzecznikiem uważamy za bezcelową. Ani Święta Inkwizycja ani obozy koncentracyjne nie wycięły w pień wszystkich homoseksualistów. Tym bardziej nie ma sensu uganiać się za nimi dziś i rejestrować („Filo” 1988, nr 1).

O poziomie lęku i panice moralnej świadczy komentarz w sprawie wspomnianego zabójstwa:

A więc nadal geje nie są ostrożni w zawieraniu znajomości, tym bardziej, że ofiara miała swojego stałego partnera i gdy tylko on wyjechał, sprowadził sobie przygodnie na dworcu poznanego chłopca („Filo” 1988, nr 2).

Zdawkowo komentowano śmierć dwóch homoseksualistów, którzy popełnili samobójstwo w listopadzie 1987 roku, gdy dowiedzieli się o zarażeniu. Nawiązując do tego wydarzenia, wokalistka Urszula nagrała piosenkę Kochanie, to nic (1988), w której śpiewała:

Czytałam jak pedałów dwóch
rzuciło się z okna na bruk.
Byli chorzy, to AIDS
nie dawał im żyć.

Po pierwszej emisji utworu, fragment tekstu został zmieniony („Filo” 1988, nr 2):

Czytałam, że facetów dwóch,
rzuciło z okna się na bruk.
Byli chorzy, i szans nie dawał im już nikt,
To strach zabronił im żyć.

Przesunięcie znaczeń w dwóch wersjach tekstu – „pedałów” zastąpiono „facetami”, a „AIDS” „strachem” – dobrze oddaje sytuację negocjowania znaczenia homoseksualizmu w czasie największego napięcia. Piosenka została nagrana po emisji bezprecedensowego programuz cyklu „Rozmowy intymne” (4 grudnia 1987 roku o 23:30), w którym Halszka Wasilewska przeprowadziła wywiad z działaczami Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego oraz seksuologiem Leopoldem Szarańcem, przekonującym, że homoseksualizm nie jest zboczeniem ani chorobą. Był to pierwszy polski program w telewizji o homoseksualizmie z udziałem homoseksualistów. Druga część spotkania odbyła się 15 stycznia 1988 roku. Przybyły z Uniwersytetu Śląskiego socjolog przedstawił wyniki swoich badań, stwierdzając, że homoseksualiści charakteryzują się „taką samą wielorodnością, wielorakością osobowości jak heteroseksualiści”.

Od monogamii do prezerwatywy. „Bezpieczny seks to seks pełen przyjemności”

W kontekście tych wydarzeń działacze Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego rozpoczynają rozmowy z Ministerstwem Zdrowia i Opieki Społecznej, proponując pomoc w zakresie prewencji AIDS. Epidemia okazała się szansą na legalizację oficjalnego stowarzyszenia:

Po to, żeby MZiOS miało jakiś kontakt, dostęp do środowiska homoseksualistów z profilaktyką dotyczącą choroby AIDS. Bo właśnie profilaktykę (i słusznie) uważa MZiOS za najbardziej pilną a leżącą w granicach możliwości kraju. Niestety taka działalność wymaga od wielu ludzi odpowiedzialnych za formę tej profilaktyki, zmiany nastawienia do spraw seksu, pozbycia się pruderii i fałszywego wstydu („Filo” 1987, nr 5–6).

Pierwsza próba rejestracji Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego została podjęta 24 marca 1988 roku.Wniosek poparty m.in. przez prof. Mikołaja Kozakiewicza, Daniela Passenta i Barbarę Pietkiewicz, spotkał się z odmową ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gen. Czesława Kiszczaka, uzasadnioną tym, że akceptacja wniosku „naruszałaby zasady moralności publicznej”. Kolejną próbę podjęto w 1989 roku, ale formalnie rejestracja udała się dopiero po zmianie władz. W tym czasie na łamach prasy gejowskiej pojawia się wiele prób definicji tego, czym ma być Ruch Homoseksualny. Powtarzającym się postulatem było reaktywne stwierdzenie, że celem emancypacji powinny być

Zmiany, które przywrócą nas normalności w jej pełnym wymiarze (…) Mówiąc najprościej, chodzi o przekonanie heteroseksualistów, że my homoseksualiści jesteśmy tak samo normalni, ani lepsi, ani gorsi.Ruch Homoseksualny w Polsce. Dlaczego? Dla kogo? W jaki sposób?, „Filo” 1988, nr 4.

Wezwaniu do „przywracania normalności” towarzyszą – wypowiadane wprost – postulaty celibatu oraz propagowania wśród homoseksualistów idei monogamicznych związków jako najlepszego lekarstwa przeciwko epidemii AIDS, które przywróci gejom „normalne” miejsce w społeczeństwie:

Jest nas prawie milion. Powstaje pytanie co należy zrobić, aby nasz wizerunek [podkr. ŁK] uległ zmianie. (…) Nikt nie ma wątpliwości, że całe społeczeństwo chce zapobiec inwazji epidemii AIDS w Polsce i jest to cel główny. Najskuteczniej z tym można walczyć, eliminując nie homoseksualistów, a wielopartnerstwo. Jest więc rzeczą konieczną stworzenie takich warunków, aby wszystko sprzyjało tworzeniu związków monogamicznych („Filo” 1988, nr 3).

Pojawiają się w tym czasie głosy nawołujące do integracji gejów ze społeczeństwem oraz konieczności odcinania się od „ludzi z marginesu społecznego”:

Część gejów zaczyna odizolowywać się od tych swoich znajomych, którzy regularnie uczęszczają do naszych barów i restauracji. Chodzi o to, że w naszych lokalach coraz częściej pojawiają się ludzie z marginesu społecznego. I szanujący się gej (!!!) do takiego lokalu nie wejdzie. To dobrze, moim zdaniem, że tak się dzieje. Możemy w ten sposób bardziej zintegrować gejów i odłączyć się od tego marginesu, który psuje nam opinię w społeczeństwie („Filo” 1989, nr 4).

Przełom 1989 roku przyniósł rozluźnienie głoszonych zasad bezpiecznego seksu głoszonych w prasie gejowskiej. Stowarzyszenie Grup Lambda, zrzeszające działaczy z całej Polski, zarejestrowano 23 lutego 1990 roku. W statucie Stowarzyszenie zawarto zapis dotyczący „propagowania metod bezpiecznego zachowania w sferze seksu oraz współdziałania z instytucjami państwowymi w zakresie zapobiegania i walki z AIDS”. Zasada monogamiipromowana wcześniej jako jedyna w pełni bezpieczna forma kontaktu („O monogamii nie piszę. Choć jestem jej zwolennikiem, wiem, że ci, którzy nie są monogamistami, nagle się nimi nie staną”, „Gayzeta” 1990), ustępuje miejsca prezerwatywie. O ile wcześniej używanie prezerwatywy opisywano w kategoriach przykrego obowiązku („nie były superfajne, ale za to bezpieczne”, „Etap” 1986, nr 3), teraz zaczęły się kojarzyć z przyjemnością. Powodem zmiany był łatwiejszy dostęp do nich po 1989 roku. W sierpniu 1991 roku firma Unimil rozpoczyna produkcję prezerwatyw Duet, spełniających normy zalecane przez Światową Organizację Zdrowia. „Prezerwatywy są nieco grubsze od zwykłych (0,08 mm) i mają dwa razy więcej środka nawilżającego, zatem są szczególnie odpowiednie do seksu analnego” – informowało „Filo” (1991, nr 23). W tym samym czasie pismo rozpoczyna akcję „Gumki za frajer!”, udostępniając za darmo prezerwatywy wszystkim zainteresowanym:

Jeśli wybrałeś bezpieczny seks i masz problemy z zakupem dobrych prezerwatyw, jeżeli chcesz się przekonać, że seks z dobrymi „gumkami” to także przyjemność – masz dobrą okazję („Filo” 1991, nr 28).

Łatwo zauważyć zmianę języka w mówienia o bezpiecznym seksie. Komunikaty przybierają formę sloganów:

„Seks bezpieczny to prezerwatywa” (ulotka)

„Jeśli seks, to tylko bezpieczny” („Filo” 1991, nr 28)

„Bezpieczny seks to seks pełen przyjemności” („Inaczej” 1990, nr 3)

„Bezpieczny seks to pewniej i lepiej” („Inaczej” 1990, nr 1)

„Męski seks lat 90-tych to seks bezpieczny” („Inaczej” 1990, nr 3)

Walka z AIDS staje się wyzwaniem dla cywilizacji, a niechęć do prezerwatywy jest postrzegana jako „powrót do ciemnogrodu”. Czytelnik z Zielonej Góry, krytykując niesprzyjające warunki spotkań gejów w jego mieście, pisze:

No i w końcu najistotniejszy temat – profilaktyka przed rozszerzeniem się AIDS. Nie będę tu pisał o badaniach kontrolnych, ponieważ na ten temat można napisać drugą trylogię. Nie spotkałem się jeszcze z tym, aby ktoś, kto przychodzi na dworzec, w celu zawarcia przelotnej znajomości, miał przy sobie najzwyklejszą prezerwatywę, która w takich prymitywnych warunkach jest naszą jedyną bronią… […] My moi drodzy jesteśmy sprawcami tego wstecznictwa. Niedługo doprowadzimy do samounicestwienia się, a wtedy będzie już stanowczo za późno na jakąkolwiek działalność. Tak więc zacznijmy coś robić, bo inaczej to miasto będzie nosiło nazwę „miasto zadżumionych p…” („Inaczej” 1992, nr 4).

Dyskurs o AIDS i bezpiecznym seksie w pismach gejowskich z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku cechuje wewnętrzny paradoks: wypełniają go obficie produkowane znaczenia, najczęściej szczegółowe zalecenia dotyczące higieny i prewencji oraz – coraz śmielej prezentowana na łamach gazet – erotyka. W efekcie czytelnik „Filo” oraz odważniejszego obyczajowo „Inaczej” (ukazującego się od 1990 roku) mógł zauważyć zmianę podejścia wobec ryzykownych zachowań seksualnych. Obok szczegółowych instrukcji dotyczących bezpiecznego seksu, artykułów o „raku homoseksualistów” i społecznej agresji wobec „zboczeńców” na stronach magazynów zaczynają pojawiać się zdjęcia roznegliżowanych mężczyzn, sąsiadujące z rozbudowanym działem towarzyskim, zachęcającym do nawiązywania nowych znajomości w Polsce i za granicą. W obiegu pojawia się coraz więcej reklam prezerwatyw oraz ulotek, które definiują bezpieczny seks jako atrakcyjny i pożądany. To wyraźna zmiana. Rzadziej mówi się „Stop AIDS”, częściej „Używaj prezerwatyw”.

Większa swoboda w publikowaniu treści erotycznych ma oczywiście związek ze zniesieniem cenzury po 1989 roku, większymi możliwościami dystrybucji prasy branżowej oraz ułatwionym dostępem do zagranicznej erotyki. Proces ten zbiega się z poczuciem rosnącej emancypacji działaczy gejowskich, którzy z wolna zaczynają przyznawać sobie prawo do „inności”:

Czy jest zatem jakieś wyjście takie, by prasa pedalska nie sprawiała tak koszmarnego, dydaktyczno-moralistycznego wrażenia? Przestańmy udawać, że jesteśmy lepsi, niż jesteśmy naprawdę. Nie chciałbym zostać odebrany jako bałwochwalczy wyznawca pornografii i seksu, ale stanowi on (szczególnie dla nas) cholernie ważną część naszego życia („Inaczej” 1991, nr 2).

Poszukiwanie nowych form ekspresji seksualności w coraz odważniejszych obyczajowo pismach gejowskich spotkało się z ostrą odpowiedzią w kręgach konserwatywnych. Ksiądz Stanisław Małkowski pisał w tygodniku „Czas” (1991, nr 33):

W homoseksualnej utopii i „eschatologii” AIDS zresztą się nie mieści, bo jest nadzieja, że nauka upora się z chorobą za pomocą środków medycznych. (…) Takie właśnie wrażenie odnosi się, czytając pisma gejowskie: ci ludzie szaleją! Nieczystość podniesiona do rangi idei jest obłędem! Homoseksualiści (w odróżnieniu od heteroseksualistów) do pornografii i wyuzdania dorabiają ideologię. (…) Ta subkultura rujnuje wartości rodzinne, społeczne, moralne i religijne wprowadzając swoich zwolenników w świat kłamstwa i fikcji, rozniecające fałszywe nadzieje na Europę i świat bez granic.

Podobny ton uderza w wypowiedziach „przeciwników homoseksualnej propagandy” przez całe lata dziewięćdziesiąte, z najmocniejszą bodaj wypowiedzią wiceministra zdrowia Kazimierza Kapery, że „homoseksualizm jest pewnym, odbiegającym od ogólnie przyjętej norm odchyleniem fizjologicznym”. Kapera został zdymisjonowany, ale zmiana języka w mediach następowała bardzo powoli.

Nieznane twarze AIDS

Charakterystycznym rysem dyskursu o AIDS zarazm po 1989 roku jest to, że tworzą go osoby zdrowe. Do dzisiaj nie doszło w Polsce do coming out seropozytywnego celebryty, co wiele razy zdarzyło się na Zachodzie, gdzie przełomem w myśleniu o AIDS były doniesienia o śmierci artystów takich jak muzyk Freddie Mercury (1991), aktor Denholm Elliott (1992), pisarz Isaac Asimov (1992), aktor Anthony Perkins (1992), reżyser Dirty Dancing Emile Ardolino, reżyser Derek Jarman (1994). AIDS stawała się tam przypadłością bogów, uśmiercającą artystów i gwiazdy, ale w Polsce choroba miała twarz luja, narkomana i prostytutki.

Pisma gejowskie niezwykle rzadko dopuszczały do głosu osoby zarażone. AIDS od początku był postrzegany jako problem „wspólny”, ale pierwszy wywiad z osobą seropozytywną pojawia się dopiero w numerze z 1989 roku. Narrator tekstu tak opisuje spotkanie z chorym: „Rzucają się w oczy fioletowe zmiany na twarzy mego rozmówcy – wyglądają jak czyraki”, „starałem się zrozumieć skąd ten człowiek bierze energię do uśmiechu, żartów”, „wychodząc, ściskam rękę Marka – słabą, ale jednocześnie na swój sposób silną”. Jeszcze bardziej ponura narracja pojawia się w gazecie „Okay” (1990, nr 2):

Siedzi na tapczanie i pali papierosa. Jest przystojny, choć nieco zaniedbany; przetłuszczone włosy, kilkudniowy zarost i przygnębiająca aura, jaką roztacza wokół siebie, sprawiają, że wygląda na trzydzieści parę lat, choć w rzeczywistości nie ma jeszcze dwudziestu sześciu.

Historia chorego, który „nie wie jak złapał wirus” przedstawia portret osoby w głębokiej depresji, neurotycznej, szamoczącej się ze sobą, słuchającej mrocznej, przygnębiającej muzyki zespołu The Cure, nerwowej i nieobliczalnej:

Po chwili, w jakimś ataku szału drze gazetę na strzępy i wyrzuca przez okno. Opada na fotel. Dłuższy czas, nie odzywając się ani słowem, oddycha głęboko. W końcu sięga po leżące na regale tabletki.

Taki obraz zarażonych – jako bezcielesnych wampirów, balansujących na granicy życia i śmierci – pojawia się najczęściej. Magazyny gejowskie nie stanowią tu wyjątku. Do końca 1991 roku w badanych przeze mnie pismach gejowskich znalazłem zaledwie jeden list osoby seropozytywnej. Trudno na jego podstawie wnioskować o zbiorowych doświadczeniach homoseksualistów chorych na AIDS w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych, ale ton wypowiedzi sprawia, że jest on ważnym dokumentem, świadczącym o dramatycznej sytuacji osób seropozytywnych:

Jestem u kresu sił… (…) Zostałem sam. Kiedyś byłem szczęśliwy, gdyż kochałem i byłem kochany. Każdy nowy dzień to lęk przed następnym, obserwowanie siebie, szukanie objawów i lęków. Mam 25 lat, zielone oczy i nadzieję. Jesteś dodatni, odezwij się. We dwoje lepiej żyć („Inaczej” 1990, nr 5).

 

1987-2014

Ramę naszych rozważań wyznaczają trzy punkty w czasie:

rok 1987 – publikacja sloganu „W roku 2000 wszyscy będą homo… czy chcesz być ostatni?” w „Filo”

rok 2000 – rok przepowiedni

rok 2014 – stworzenie przez Karola Radziszewskiego wizualizacji muralu ze sloganem z „Filo”

1987

Po raz kolejny redakcja uatrakcyjnia gazetkę za pomocą naklejek – tym razem nie znajdują się na nich bohaterowie z bajek, lecz rozpoznawalne i popularne w Polsce w latach 80. i 90. czerwone, obłe samoprzylepne litery. Charakterystyczną czcionką wyklejano zeszyty; litery naklejano na przedmioty, by oznaczyć własność; przylepiano do drzwi, by przekazać petentom informacje na temat godzin otwarcia itd. Materialność czcionki odsyła nas dziś do momentu, w którym zapowiadana utopia była projektowana.

Wątpliwe, by w 1987 roku redaktorzy „Filo” wierzyli w tak szalone tempo pochodu postępu i tolerancji, które sprawiłoby, że za 13 lat „wszyscy będą homo”. Najprawdopodobniej również do programu politycznego powoli wykluwających się ruchów LGBT nie wpisaliby wcale sformułowanego w ten sposób celu. Wszyscy mają być homo? Tolerancyjnie usposobiony Kisiel z pewnością nie zaakceptowałby w utopijnym świecie kilkoro heteroseksualistów. Podobnie jak napis z Kaczorów wyklejony czerwoną czcionką slogan jest wizualnym żartem, mającym przez chwilę zatrzymać uwagę czytelnika. Jednak hasło „W roku 2000 wszyscy będą homo…” można również odczytać jako hasło utopijne, pierwsze zdanie budujące alternatywny świat, w którym nienormatywność seksualna stanie się uniwersalna. José Esteban Muñoz definiował utopijność jako podstawową cechę queerowości. Polemizując zarówno z pragmatystyczną polityką współczesnych ruchów LGBT (walczących głównie o prawo do małżeństwa oraz wierzących w społeczną asymilację gejów oraz dostosowywanie się do heteroseksualnych norm), jak i z antyspołeczną teorią queer, kładącą nacisk na radykalne działania w teraźniejszości i odrzucenie kategorii przyszłości, zagarniętą przez heteronormatywną logikę reprodukcji, Muñoz przywraca przyszłości jej utopijny wymiar.

„Przyszłość jest domeną queerowości. Queerowość jest świadomym i wytwarzającym struktury modelem pożądania, umożliwiającym ujrzenie i poczucie tego, co znajduje się poza bagnem teraźniejszości. Tu i teraz jest więzieniem. W obliczu totalizujących roszczeń tego, co „tu i teraz”, musimy dążyć do tego, by pomyśleć i poczuć jakieś kiedyś i gdzieś. Musimy marzyć o nowych i lepszych przyjemnościach, innych sposobach bycia w świecie, a w końcu nawet o lepszych światach”. José Esteban Muñoz, Cruising Utopia. The There and Then of Queer Futurity, New York University Press, New York 2009, s.1.

Projektowanie lepszych światów, światów trudnych do wyobrażenia sobie w męczącej teraźniejszości, jest dla Muñoza ważną aktywnością polityczną, przyczyniającą się do umocnienia istniejącej lub powstającej wspólnoty. Slogan z „Filo” niósł ze sobą opisywany przez amerykańskiego teoretyka potencjał – odwołując się do mitycznego roku 2000, wygląda w przyszłość, rysując ją w optymistycznych barwach, oraz – co niezwykle istotne – zachęca czytelnika do aktywnego włączenia się w tworzenie wspólnoty „homo”. „Czy chcesz być ostatni?” pyta prowokacyjnie. Zestawienie sloganu z patetycznym wierszem „Pozwólcie nam żyć” oraz zwięzłą informacją o konkursie o tytuł „Mister Grand Penis” zorganizowanym przez „Fan Club Gay” z Żar zakorzenia slogan w rzeczywistych doświadczeniach polskich gejów pod koniec lat 80. – doświadczeń rozciągających się pomiędzy życiem w ukryciu („o jawnej miłości nie ma mowy”) a charakterystycznymi dla kultury gejowskiej praktykami (rozrywki na „naturystycznej plaży koło Żagania”). Utopijny slogan jest wyrazem oporu w czasach społecznej nietolerancji oraz AIDS. Jeśli „w roku 2000 roku wszyscy będą homo” to znaczy, że tworząca się społeczność nienormatywnych mężczyzn przetrwa zarówno wyzwiska, społeczny ostracyzm, jak i szalejącą epidemię.

2000

Wiemy już, że przepowiednia redaktorów „Filo” się nie spełniła. Rok 2000 – początek nowego millenium – nie przyniósł masowych zmian tożsamości seksualnych, ani nawet głośnych coming outów wśród polskich gejów i lesbijek. Nawet zorganizowana trzy lata później słynna akcja „Niech nas zobaczą” spotkała się z otwarcie agresywnymi reakcjami, świadczącymi raczej o braku akceptacji dla nienormatywnych seksualności, a nawet otwarcie żywionej wrogości wobec homoseksualizmu. I choć od – z oczywistych powodów nieprzewidzianego przez redaktorów „Filo” – roku 1989 przedstawiciele nienormatywnych tożsamości zaczęli się pojawiać w polskiej sferze publicznej, zmiana systemu politycznego  również nie przyniosła zmiany radykalnej, a wręcz, jak twierdzą niektórzy rozmówcy redaktorów DIK Fagazine oraz fikcyjne bohaterki książki Michała Witkowskiego Lubiewo, dla niektórych okazała się zmianą na gorsze.

2014

Jak więc powinniśmy rozumieć zainteresowanie Radziszewskiego hasłem oraz jego chęć zamienienia go w mural? Za zmianą medium kryje się rzecz jasna zmiana publiczności – hasło pierwotnie odczytane przez 97 prenumeratorów zine’a „Filo” oraz ich przyjaciół (dokładne oszacowanie liczby czytelników jest niemożliwe, nieznany jest bowiem wtórny obieg magazynu, można przypuszczać jednak, że nie przekraczała ona kilkuset) nagle zostałoby zaprezentowane w przestrzeni miejskiej, a więc skierowane do niezliczonej liczby przechodniów różnej płci, seksualności, wieku, posiadających różną wiedzę historyczną, upodobania polityczne oraz poglądy na temat przestrzeni publicznej. Umieszczenie hasła w przestrzeni publicznej wiąże się również z wystawieniem go na potencjalną przemoc lub na renegocjację jego treści przez mieszkańców miasta. Jednak czy namalowane bądź wyklejone na murze nieaktualne hasło z późnych lat 80. (jego epokowość wybrzmiewająca – przypomnijmy – zarówno w przywoływanej dacie, już minionej, jak i w użytej do jego wyrażenia czcionce) może zostać zinterpretowane inaczej niż smutne wspomnienie poniesionej porażki? Czy z porażki mogą narodzić się kolejne utopie? Może celem duetu Radziszewski/Kisiel jest zachęta do snucia politycznie bezczelnych marzeń? Jeśli w późnych latach 80. Kisiel mógł przepowiedzieć nadejście homoutopii, to czemu mielibyśmy rezygnować z takich przepowiedni dziś?

Konteksty

www.boudry-lorenz.de/no-future-no-past/

www.ubu.com/film/smith-jack_flaming.html

Przebieranki

Agata Zborowska

Przebieranki

Słowo szafa posiada dwa odrębne, ale związane ze sobą znaczenia. Z jednej strony, szafa to miejsce przechowywania rzeczy. W tym sensie możemy powiedzieć „twoje ciuchy są w szafie”. Mówiąc jednak, że „Joe był w szafie dwa lata”, nie tyle interesujemy się jego wysiłkami, by dopasować spodnie i krawat, ile tym, jak ujawnia innym swoją tożsamość.Henry Urbach, Closets, Clothes, Disclosure, „Assemblage” 1996, nr 30, s. 62–73.
Henry Urbach, Closets, Clothes, Disclosure

W pierwszych scenach Kisielandu Karola Radziszewskiego (2012) kamera podąża za plecami Ryszarda Kisiela, który długimi korytarzami wchodzi w głąb budynku. Po kilku chwilach znajdujemy się w magazynie kostiumów, gdzie na wieszakach i półkach piętrzą się ubrania, buty i akcesoria. Później dowiemy się, że to magazyn Teatru Dramatycznego w Warszawie. Ta gęsta od przedmiotów przestrzeń narzuca sposób poruszania się; przypomina raczej szperanie w sklepie z używaną odzieżą niż przeglądanie katalogu obiektów. Można tu przebierać w jedwabiach i aksamitach, choć pewnie znacznie częściej w poliestrowych satynach i nylonowych szyfonach. Jedynie garderobiana potrafi się odnaleźć w tym układzie kostiumów zawieszonych gęsto w długich rzędach, biegnących przy podłodze oraz wzdłuż sufitu.

Otwarcie teatralnej garderoby jest początkiem opowieści, w której główne miejsce zajmuje zbiór slajdów z inscenizowanych sesji zdjęciowych organizowanych w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Dla Ryszarda Kisiela przełomowym momentem jest akcja „Hiacynt”, o której opowiada z dystansem i humorem. Po pierwsze, wskazuje na przestrzenne zróżnicowanie skali represji, tym samym niuansując jednoznacznie negatywny obraz wydarzeń. Po drugie, opisuje swoje osobiste doświadczenie, które miało wyraźnie emancypacyjny charakter. Figura szafy i jej otwarcia nabiera tutaj podwójnego znaczenia. Z jednej strony jako coming out sprowokowany przez interwencję Milicji Obywatelskiej podczas akcji „Hiacynt”; z drugiej, bardziej dosłownie, jako praktyka spontanicznych przebieranek organizowane w prywatnych mieszkaniach. Powstałe w efekcie cykle slajdów są świadectwem mimowolnego odkrycia, które Kisiel określa jako „otwarcie się, samoistny wybuch własnej tożsamości, homoseksualnej”.

Te dwie szafy nie są tak różne, jak mogłoby się wydawać. Są ze sobą powiązane, wspólnie definiując przestrzeń i przypisując jej znaczenia. Jedna i druga wskazuje na miejsce przechowywania, które są oddzielone od przestrzeni prezentacji i zarazem połączone z nią

– zauważa Urbach. Dwie szafy działają zarówno w sposób metaforyczny, jak i dosłowny, strukturyzując relacje między chowaniem a odsłanianiem, tajemnicą a ujawnieniem. Sesje fotograficzne organizowane przez Kisiela, choć były gestem otwarcia drzwi i odkrycia tożsamości, odbywały się najczęściej w zamkniętych mieszkaniach. Udostępniane często pod nieobecność właścicieli, były one przestrzenią prezentacji i kreacji we względnie bezpiecznych warunkach. Inaczej niż czasopismo „Filo”, dystrybuowane do innych miast, dokumentacja przebieranek pozostawała w sferze prywatnej. Ten „element uświetniający gejowskie prywatki” nie wychodził bowiem poza wąskie środowisko znajomych, ukrywany zapewne skrzętnie przed milicją na wypadek niespodziewanych przeszukań.

Powtarzane regularnie sesje modowe organizowane są zawsze w męskim gronie, jednocześnie prawie wszystkie stroje pochodzą z damskiej garderoby. W kadrze pojawiają się mężczyźni w kobiecej bieliźnie, na wysokich obcasach, ze sznurami sztucznych pereł i korali. Przybierają pozy, odtwarzają gesty – wydymają usta, wyginają biodra. Zdjęcia z kolejnymi postaciami układają się w cykle z Szamanką-Indianką i Zjawą-Białą Damą. Cykl z Badziewianką przedstawia Ryszarda Kisiela jako w pełni zrobioną „zdzirę z knajpy portowej”, która stopniowo, klatka po klatce, zdejmuje z siebie kolejne elementy kobiecej garderoby – czarną halkę z koronką, pas do pończoch, stanik. Sam Kisiel definiuje tę postać jako coś „bardzo prymitywnego, prowincjonalnego, tandetnego, szmirowatego”. Badziewność tej stylizacji uzmysławiają wygniecione kawałki różowego i zielonego połyskującego materiału, tylko wepchnięte za pas, czy wypchane białymi skarpetami miseczki stanika. Zamiast wypracowanych pomysłów, stylizacjami rządzi przypadkowość – ciuchów, rekwizytów, makijażu i scenerii. To nie gotowy zestaw elementów, które tworzą spójną całość na ciele modela przed obiektywem, lecz przestrzeń eksperymentu i kombinowania.

Umowność rządzi jednak nie tylko stylizacjami, których kulisy prezentują kolejne sesje, ale rozciąga się również na całą przestrzeń planu zdjęciowego. Zaaranżowanie mieszkania nie wydaje się trudne, biorąc pod uwagę, że tłem może być właściwie wszystko. Najczęściej duży kawałek podwieszonej na ścianie lub meblościance tkaniny i drugi, przykrywający fragment podłogi, oba nie roszczą sobie prawa do wypełnienia kadru, w ten wchodzi wszystko to, co znajduje się akurat w pobliżu. Lampka z biurka rzucająca ciepłe punktowe światło, kawałek regału, wersalka. Makietowość planu zdjęciowego, „nie-do-jakość” scenografii i stylizacji realizuje się na wielu poziomach – „nie-do-szycia”, „nie-do-świetlenia”, ogólnego „nie-do-robienia”. Nie chodzi tutaj o jakość, ale o efekt, a ten uzyskuje się za pomocą wszystkich dostępnych środków.

Biorąc pod uwagę okres, w którym przebieranki były aranżowane, jakość mogła nastręczać pewne trudności. Nie ukrywają ich również ówczesne czasopisma radząc „jak żyć” w tych trudnych, nie tylko modowo, czasach. O tym, co działo się za granicą, informuje na bieżąco między innnymi Barbara Hoff w „Przekroju”. Polki wiedzą więc o nowych trendach, na przykład o dekonstrukcji w modzie reprezentowanej przez japońskich projektantów, Rei Kawakubo i Yohjiego Yamamoto, którzy na początku lat osiemdziesiątych pokazują swoje kolekcje w Paryżu. Dziurawe swetry i niewykończone krawędzie płaszczy ciekawie korespondują z kryzysową modą w Polsce. Hoff starannie opisując najnowsze tendencje, konstatuje: „jeśli nie masz wolnych 235 dolarów i nie jesteś w N.Y. szarp artystycznie własny [sweter]”.Dział Moda, „Przekrój”, 22 stycznia 1984, s. 21. Rozdarcia i niewykończenia materiału japońskich projektów interpretowane są jako wyraz „bieda szyku” (poor chic); Polki raczej nie podchwytują wprost nowego trendu. W kraju walka z niedoborem odbywa się na wielu poziomach: „swetry można zszywać, komponować z jakby oddzielnych kawałków, przyszywać je, robić patchworki, składanki udawane lub prawdziwe”.Dział Moda, „Przekrój”, 27 stycznia 1985, s. 21. Modne są również szerokie, wzorzyste bluzki „poduchowe” (od poduszek na ramionach), ale z materiału lepszego niż dostępny. Hoff pyta więc (nie)retorycznie: „Może oddałaby na nią życie jakaś pradawna sukienka?”.Dział Moda, „Przekrój”, 20 stycznia 1985, s. 21.

Rozdźwięk między przedrukowanymi fotografiami i trendami opisywanymi przez Hoff na łamach „Przekroju” a rzeczywistością lat osiemdziesiątych jest uderzający. Projektantka czasami wręcz pomija kwestię zastosowania niektórych tendencji w polskich warunkach, innym razem z dużym dystansem i sarkazmem komentuje: „No to zaraz na wiosnę polecimy do sklepu i sobie to wszystko kupimy”.Dział Moda, „Przekrój”, 1 stycznia 1984, s. 21. Warto jednak przypomnieć, że obok samopomocy, intensywnie promuje też w tygodniku kolekcje Hofflandu dostępne w warszawskim Juniorze. Niewielka liczba produktów zaspokajała jednak przede wszystkim lokalny popyt, i tak wywołując długie kolejki. Trudności ze zdobyciem materiałów na nowe kolekcje dotykały właściwie wszystkich projektantów, stąd pomysły wykorzystywania niestandardowych surowców: tetry, surówki bawełnianej czy drelichu namiotowego. Kiedy jednak nie starcza materiału, pozostają dobre chęci. Zamiast mody pojawia się styl – coś, czego zabraknąć nie może:

Uwaga! W 85 musimy być modni. Żadne: kryzys, żadne: nie chce mi się, żadne: to się nie przyjmie itd. Koniec, powiedz sobie prawdę: to nie warunki czy braki – jesteś niemodna, bo to jest w tobie.Dział Moda, „Przekrój”, 20 stycznia 1985, s. 21.

Takiemu podejściu sprzyjało również zróżnicowanie stylów w modzie. Zamiast jednego wiodącego, w latach osiemdziesiątych pojawia się swoboda wyboru związana z licznymi powrotami do mody dawnej i wielością nowych propozycji. Hoff nie nadąża wręcz z omówieniami kolejnych kolekcji i nowych, nierzadko wykluczających się tendencji.

Sposoby kombinowania oparte na łączeniu, sztukowaniu i przetwarzaniu gotowych elementów, tak charakterystyczne dla rzeczywistości PRL, znajdują wyraz również w domowych przebierankach i sesjach Kisiela.

Nie uznawałem i nie chciałem, ani może nawet nie miałem możliwości, ani specjalnych ambicji, aby było jako profesjonalne drag queen, jako mężczyzna naprawdę udający kobietę.

Właściwe dla drag queen staranne odtworzenie Kisiel zastępuje własną praktyką, opartą na grotesce. W ten sposób powstają sesje zdjęciowe, „czy to artystyczne, czy to pornograficzne”, których nieodzownym elementem staje się peruka i ostry makijaż. Loki w kolorze blond zakładane przez niego do każdej sesji tworzą niemal naturalny zestaw z grubą warstwą czerwonej szminki i papierosem. Jak zauważają Stephen Gundle i Clino T. Castelli w książce The Glamour System, „czerwony jest teatralny i wiąże się z dramatycznymi wejściami. Domaga się uwagi, którą przykuwa swoją wyrazistością”.Stephen Gundle, Clino T. Castelli, The Glamour System, Palgrave MacMillian, Hampshire–New York 2006, s. 112. Przebieranki charakteryzują się wręcz hiperwyrazistością, związaną nie tyle z próbą naśladownictwa, ile z celową z niej rezygnacją. Pozostaje jedynie powierzchnia, klisza, jak choćby blond włosy jako symbol niewinności i kobiecości, a jednocześnie jedyna peruka, która jest pod ręką.

Ten nadmiar charakterystyczny jest dla blichtru schyłkowego PRL, w którym pojawia się ostry makijaż, mocne kolory, cekiny i błyskotki. W modzie inspiracją są między innymi Madonna i Prince; w stylizacjach Kisiela można dopatrywać się też wpływów Boya George’a. W Polsce ten bogaty image przejął choćby Piotr Fronczewski, tworząc postać Franka Kimono łączącą styl disko w lokalnym wydaniu ze wspominaną już wcześniej japońską nutą w modzie. Jej popularność związana była nie tylko z azjatyckimi projektantami, ale również z premierą filmu Wejście smoka z Brucem Lee (1982).

Przepych widać przede wszystkim na „prawdziwie wieczorowych wyjściach” (jak choćby Sylwester) czy przy innych specjalnych okazjach, kiedy można „mieszać fasony, mieszać materiały, mieszać style (…). Moda taka daje nam pewne szanse”, jak pisze Hoff. Kombinowanie polega na zdobyciu kawałka czegoś wieczorowego – efektownej biżuterii, mieniącej się bluzki. „Poza tym w wielu miejscach jest po prostu zimno i nie ma wyjścia, trzeba włożyć coś ciepłego, czyli sweter do bryczesów ze złotej lamy”, nawet jeśli „z tego zestawu co prawda na razie mamy sweter”.Dział Moda, „Przekrój”, 15 grudnia 1985, s. 21. Pedagogiczny wydźwięk modowej rubryki w „Przekroju” z biegiem lat nie traci na sile. Efektownych materiałów brak i ostatecznie nawet Sylwestra można spędzić w wełnianym swetrze, to przecież nie o konkretne towary tutaj chodzi, lecz o sposób noszenia się. Hoff przekonuje, że trzeba mieć nie tylko pieniądze, ale również fantazję:

Chcę Wam pokazać pewien styl. To teraz ważne: nie precyzja kroju: tylko sposób noszenia. A to jest trudne. I tego nie umiemy. A to właśnie sposób noszenia jest istotny dla naszych czasów, dla tych lat, dla tego roku. Dział Moda, „Przekrój”, 12 stycznia 1986, s. 21

Zły gust Polek i Polaków pojawia się w wielu wspomnieniach z lat osiemdziesiątych. Blichtr tamtego okresu, wzorowany na modzie zachodniej, jest w Polsce kopiowany nieudolnie, skupiając się raczej na tym „co”, a nie „jak”. Źródeł wątpliwej elegancji upatruje się również w jakości lokalnych surowców, które pochodzą z różnych źródeł i porządków – z zagranicy, bazaru, otchłani szafy. Jak zauważa Anna Pelka w książce Z [politycznym] fasonem. Moda młodzieżowa w PRL i NRD: „Atmosferę kiczu potęgowała w dużym stopniu telewizja, w której zarówno scenografia, jak i kostiumy czy ubiory świeciły sztucznym złotem i plastikowymi diamentami”.Anna Pelka, Z [politycznym] fasonem. Moda młodzieżowa w PRL i NRD, słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2014, s. 250. „Bieda szyk” nabiera tutaj nowego znaczenia. Nie polega już na symulacji zniszczenia i niewykończenia, wręcz odwrotnie. Styl „na bogato” zdradza swoją „nie-do-jakość” pomimo świecących satyn i prześwitujących tiulów – a właściwie dzięki nim. Na sztuczności użytych materiałów opiera się wizualna bujność i obfitość, które przykuwają uwagę i pobudzają wyobraźnię. Materialna sztuczność jest zresztą podstawową kategorią stylu glamour, jak pisze Andrea Stuart w książce Showgirls:

Każdemu daje [on] szansę wykazania się sprytem w celu przekształcenia samego siebie, stworzenia nowej fasady, ucieczki od ograniczeń własnego ciała. […] Ogólny przekaz [glamour] to: „tak, ty również możesz być zachwycający, nawet jeśli jesteś pospolity czy już niemłody. Możesz ukryć swoje prawdziwe ja pod olśniewającym odzieniem z peruk, piór, cekinów i obcasów”.Andrea Stuart, Showgirls, Cape, London 1996, s. 171, cyt. za: Stephen Gundle, Clino T. Castelli, The Glamour System…, s. 14.

Przebieranki Ryszarda Kisiela można więc czytać również w kontekście „Przekrojowych” porad, w których brak materiału nie zwalnia z obowiązku bycia stylowym. Kisiel bierze więc styl, ten z ulicy – „na bogato” – i performuje go przed obiektywem z wszystkimi jego ograniczeniami. Przywoływana przez niego groteska staje się w ten sposób również zdeformowanych obrazów pragnień, dążeń i aspiracji społeczeństwa późnego PRL. Wybrzmiewają one w figurze Badziewianki, która uosabia modową – a także mentalną – lokalność, peryferyjność i szmirowatość.

Pokazana w filmie Karola Radziszewskiego sesja zdjęciowa Kisiela, zorganizowana po kilkudziesięciu latach w pracowni artysty, nawiązuje do sesji z lat osiemdziesiątych. Elementy kostiumów scenicznych okazują się za małe, „nie-dopięte”, cekinowa bluzka funkcjonuje jako krótka spódniczka, a krawędź sukienki ledwo zakrywa pośladki modela. Znalezione w magazynie kostiumy – fioletowa przezroczysta bluzka z piórami, kostium sceniczny Danuty Stenki czy ubiór w duchu Jeziora Łabędziego (rzecz jasna nigdy nie zrealizowanego na deskach Dramatycznego) – skupiają sceniczną historię teatru i streszczają indywidualne historie konkretnych aktorek, mieszając się jednocześnie z marzeniami i fantazjami, o których opowiada Ryszard Kisiel. Tę groteskową stylizację, w której każdy element teatralnej garderoby, niezależnie od oryginalnego przeznaczenia, zyskuje jakieś zastosowanie, dopełnia makijaż wykonany kredkami do ciała dla dzieci. Stylizacje nie tyle naśladują te sprzed kilkudziesięciu lat, ile stają się okazją do realizacji nowych pomysłów, marzeń i fantazji. Kisiel wraca do wypracowanych póz i gestów oraz elementów ubioru, jak choćby półprzezroczystych koronek, zwiewnych tiulów i piór, ale są one jedynie punktem wyjścia do nowych skojarzeń i narracji, które tworzy spontanicznie w pracy z modelem. Dzięki nagraniu wideo możemy podglądać twórczy proces, który stał za cyklami slajdów z lat osiemdziesiątych. Początkowe zawstydzenie szybko znika. Działając bez precyzyjnego scenariusza, Kisiel daje się ponieść emocjom i przyjemności, których źródłem jest działanie, tak samo trudne do jednoznacznego zaklasyfikowania jak to sprzed kilkudziesięciu lat.

Konteksty

emilyroysdon.com/index.php?/projects/a-gay-bar-called-everywhere/

Gdańskie mieszkanie Ryszarda Kisiela

Większość z materiałów wizualnych prezentowanych w eseju wizualnym W Kisielandzie pochodzi z jednego źródła – gdańskiego mieszkania Ryszarda Kisiela. Niewielką kawalerkę wypełniają gromadzone przez lata materiały: z szafek wylewają się makiety oraz odbitki „Filo”, egzemplarze innych polskich i zagranicznych pism gejowskich (docierające do Polski od lat 60.; Kisielowi przywozili je m.in. znajomi marynarze), ulotki na temat ochrony przed AIDS, zdjęcia oraz negatywy organizowanych przez Kisiela sesji fotograficznych, przewodniki po gejowskich klubach i pikietach Europy Środkowo-Wschodniej, zdjęcia z podróży. Jak widzimy w scenach Kisielandu kręconych w mieszkaniu gdańskiego aktywisty sposób magazynowania źródeł nie odpowiada standardom katalogowania ani przechowywania archiwalnych dokumentów. Jednak archiwum Kisiela to archiwum żywe i intymne. Jego właściciel jest jedyną osobą, która potrafi się po nim poruszać, choć niekiedy sam zapomina o niektórych jego elementach („Powinienem mieć negatywy, ale przyznam się, że do dzisiaj ich nie znalazłem”). Kisiel zamieszkuje swoje archiwum, dostosowując rozmieszczenie archiwalnych materiałów do swoich codziennych potrzeb. Wiele archiwaliów stopiło się z samym mieszkaniem. Meblościankę Kisiela zdobią dokumenty życia codziennego przełomu lat 80. i 90.: naklejki (reklamy prezerwatyw, Orbis i Star Foods), żartobliwe wizytówki Kisiela, ulotki dotyczące prewencji AIDS, wycinki prasowe, rysunki. Wyklejone w 1994 roku ściany łazienki dziś można z kolei czytać niczym przewodnik po gejowskich gustach – kolorowe plakaty muzyków (Boy George, Freddie Mercury, Axl Rose) wiszą obok plakatów sportowców (słynny polski kulturysta Paweł Przedlacki) i anonimowych modeli pism erotycznych. Metafora żyjącego archiwum urzeczywistniła się w wilgotnym pomieszczeniu łazienki – grzyb naruszył część cennej kolekcji.

Przewodnikiem po żywym archiwum Kisiela jest Radziszewski, fotografujący i filmujący ciasne przestrzenie mieszkalne, dopytujący się o brakujące elementy archiwum, skanujący i kopiujące niektóre materiały, a nawet niekiedy kupujący je od gdańskiego aktywisty. Xxx slajdów z przebierankami należy już do Radziszewskiego, który fotografuje je już w innym otoczeniu – jako element swojego artystycznego archiwum, choć rzecz jasna nie jako własne prace. Archiwum zostaje ożywione przez to międzypokoleniowe spotkanie, produkując kolejne materialne efekty.